Nie będę mówił, że uwielbiam koszykówkę, bo bym was okłamał. Nie śledzę wyników, jak inni fanatycy. Po prostu nie sprawia mi to takiej frajdy jak inne dyscypliny. Szczerze mówiąc wolę grać niż oglądać Amerykańską ligę. Każdy ma prawo do swojego zdania. Dużym plusem kosza według mnie jest dynamika. Graczy nie obchodzi ile jeszcze do przerwy, chcą wycisnąć z siebie wszystko. To właśnie sprawia, że czasami wertując programy sportowe zostawiam mecze koszykówki ze względu na szybkość, zwinność i to piękne zgranie. To jest wyjątkowe. Po drugie w NBA gra nasz najlepszy Polak. Marcin Gortat, który na tle innych zawodników bardzo się wyróżnia. Przede wszystkim za sprawą koloru skóry. Jest nielicznym sportowcem, który pochodzi z środkowej części Europy. Myślę, że mamy powody do zadowolenia.
W ostatnim tygodniu jego drużyna mierzyła się dwa razy w meczach Konferencji Wschodniej ligi NBA. Rywalem drużyny Łodzianina byli Indiana Pacers. Jak do tej pory rozegrali między sobą dwa spotkania. Kto był lepszy i kto zasłużył na zwycięstwo? To właśnie tutaj...
Jak ktoś nie wie, to aby awansować do finału należy wygrać cztery razy. Do bycia zadowolonym jeszcze trochę brakuje, ale widać jak Wizards, a szczególnie Gortatowi zależy na tym jedynym w swoim rodzaju finale.
1. Pierwsze spotkanie
Jako gość nigdy nie gra się tak zdumiewająca jak u siebie, ale u Czarodziei widać, że wolą te gorsze zmagania, na wyjeździe niż przed własną publicznością. Statystyki nie kłamią. W ostatnich czterech meczach, to właśnie drużyna prowadzona pod okiem Wittmana może cieszyć się z triumfu. W poniedziałek byli po prostu lepsi, i zasłużenie wygrali. To Wizards był reżyserem gry i z minuty na minutę wszystko układało się po ich myśli. Rzuty, podania jak po sznurku czy świetne zakończenia. To jest kwintesencja kosza. Już na początku meczu ładnie odskoczyli rywalom. Dzięki dwóm celnym rzutom za trzy punkty Arizy oraz świetnych wykorzystanych sytuacji Gortata, Czarodzieje po niespełna 4 minut wygrywali, uwaga aż 10:2, przypominam mecz jeszcze się nie rozpoczął, a już widać zwycięzce. Jak to się mówi apetyt rośnie w miarę jedzenia. To przysłowie, w 100% prawidłowo określa przebieg spotkania od pierwszej sekundy. Do pierwszej przerwy m.in za sprawą Polaka wygrywali już 26:12. W drugiej już nie było tak cudownie. Czy przerost ambicji, czy zmęczenie zadecydowało o tak słabej dyspozycji na samym początku drugiej części półfinału. Możliwe, bo gdyby liczyć tylko punkty w drugim kwartale, byłoby odpowiednio 14:2 dla gospodarzy czyli Indan Pacers . Dobrze, że ten nieciekawy sen szybko minął, a Wizards znowu odzyskali formę jak na początku spotkania. Dzięki świetnym rzutom Arizy za trzy punkty objęli znowu prowadzenie ( Trevor rzucał za pola 6 razy i ani razu się nie pomylił). Do kolejnej przerwy to Wizards wygrywało, i nie tak mało bo 56:43. Później znowu wszystko zaczęło przybierać ciemne kolory jak na początku drugiego kwartału. Indian Pacers wykorzystali straty rywali i zbliżyli się chociaż na chwile do drużyny Marcina.( 68:62) Na więcej drużyna Wittmana już nie pozwoliła.
W czwartej kwarcie był ewidentny popis możliwości Beala i rezerwowego Goodena ( oczywiście z drużyny Czarodziei). Wychodziło im na prawdę wszystko i spokojnie dowieźli zwycięstwo.
Gortat rozegrał 36 minut. Trafił cztery z 12 rzutów za dwa punkty i cztery z sześciu wolnych. Miał dwie asysty, trzy bloki, pięć strat i jeden faul. Osobiście występ Gortata oceniam na 7/10, ponieważ ustanowił swój nowy rekordy liczby zbiórek ofensywnych, ale niestety przez te 5 strat ustanowił drugi rekord tym razem negatywny. Jeszcze dodam, że jak na jego możliwości zdobył w tym meczu przeciętną ilość punktów.
Było to pierwsze zwycięstwo Wizards w Indianapolis po 12 porażkach z rzędu. Ostatnio wygrali tu siedem lat temu.
2. Drugi pojedynek, już nie tak efektowny...
Ze strony emocji, ten mecz o wiele bardziej mi się podobał. Przede wszystkim przez zaangażowanie obydwu drużyn. Widać było ich determinację. To nie zdarza się we wszystkich spotkaniach. Największy szacunek oraz owacje na stojąco należą się nie jakiemuś Amerykanowi czy Kanadyjczykowi lecz Polakowi. To Marcin Gortat, we własnej osobie prowadził klub do zwycięstwa. Nie raz stawał w trudnej sytuacji, a i tak znajdywał z niej wyjście. Cały on. Szkoda tylko, że nie przełożyło się to na końcowy wynik. Bo wola walki w wykonaniu Łodzianina była nieziemska. Z jednej strony czuję niedosyt, bo Wizards przegrało, ale z drugiej strony zapowiadają się niesamowite starcia jeszcze tych "gigantów".
Tak naprawdę, to jeszcze 5 minut przed ostatnim gwizdkiem nie można było wskazać triumfatora. Jeszcze wszystko mogło się zdarzyć. Kibice Wizards jednak wierzyli na drugie z rzędy zwycięstwo, a zabrakło tak niewiele. Prowadzenie zmieniało się wielokrotnie, ale różnica nigdy nie przekraczała ośmiu punktów. Zdarzało się, że zmiany lidera trwały po 15, 20 sekund.
W ostatnich minutach spotkania było 77:74 dla gości. I wtedy jak grom z białego nieba Pacers zdobyło 6 punktów nie tracąc żadnego. Czarodzieje wiedzieli, że już tego nie wygrają, a szanse stracili po swoich błędach w ataku. No cóż, nie wszystko da się wygrać. Nie ma co płakać, jeszcze nie wszystko stracone. Przecież teraz kolejne dwa mecze rozegrane zostaną w Waszyngtonie. Może kibice pomogą? Nie wiadomo...
Na koniec: Gortat w tym meczu był najlepszym zawodnikiem u gości. Zdobył jako jedyny powyżej 20 punktów, a dokładnie 21. Ustanowił tym samym swój nowy rekord.
Marcin tak trzymaj...
Nie pozostaje mi nic innego jak zaprosić Was na kolejne spotkania, które odbędą się dzisiaj oraz w niedzielę. Mecz dzisiejszy odbędzie się o godzinie 2:00( znaczy się to już jest sobota hehe)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz